Po chłodnej nocy i mroźnym poranku, podczas którego – z powodu temperatury – umyliśmy się na tyle, na ile byliśmy w stanie, wyruszyliśmy z hostelu.
Cel – dworzec autobusowy i marszrutka do Tbilisi (przydatna strona – http://za7gorami.ru/ opisująca jak dostać się na dworzec, a także kierunki i godziny odjazdów autobusów). Z odnalezieniem dworca nie było problemu – gdy tylko znaleźliśmy się w pobliżu, „naganiacze” już z drugiej strony ulicy zaczęli do nas machać, krzycząc nazwy miejscowości i pokazywać na marszrutki. Krótka rozmowa, negocjacja ceny i za 10 lari od osoby ruszamy z dworca.
Krótkie wyjaśnienie terminu „marszrutka” – za naszą wschodnią granicą nazywa się tak minibusy, miejskie i międzymiastowe. Nazwa prawdopodobnie pochodzi od rosyjskiego słowa „маршрут / marszrut” oznaczającego trasę. Słowo przeniknęło także do języków niesłowiańskich, np. Litwini wileńskie busy nazywają „maršrutinis taksi”.
O tym, jak jeżdżą tutejsi kierowcy minibusów słyszeliśmy już wcześniej, a teraz mieliśmy okazję doświadczyć tego na żywo – z resztą sama marszrutka z charakterystycznym pajączkiem na szybie mówiła za siebie. Kierowcy w jeździe raczej to nie przeszkadzało. 🙂 Duża prędkość, wyprzedzanie na zakrętach lub na trzeciego to na gruzińskich drogach norma. Efektu dodaje także położenie dróg i zakręty przy różnych skarpach i urwiskach…
Podczas jazdy, myśląc, że nikt nas nie rozumie, swobodnie dyskutujemy po polsku o różnych sprawach, zastanawiając się między innymi, czy za przejazd płaci się przy wejściu, czy wyjściu?
Jakież było nasze zdziwienie, gdy siedzący obok Gruzin pyta się, czy może nam jakoś pomóc. Po polsku!
Zapoznajemy się z tą niezwykłą osobą. Sergi pracuje jako informatyk w Tbilisi, zna wiele języków, a polskiego nauczył się z… książek do programowania! Odpowiada nam na nasze wątpliwości. Mówi też, że kierowca chwilę przed odjazdem chciał swoją marszrutkę sprzedać, a podróżujący, gdy wsiadaliśmy, wzięli nas za Ukraińców. Ciekawe… 🙂
Sergi jechał do swojego rodzinnego miasta – Surami, więc rozstajemy się z nim w połowie drogi. Wcześniej umawiamy się z nim już w Tbilisi, wymieniamy się numerami. Mówi, że przyniesie domowe wino.
Do stolicy Gruzji dojeżdżamy popołudniu. Wysiadamy na stacji Didube. Bardzo dużo ludzi, bardzo dużo marszrutek, oznaczeń brak… Dookoła kierowcy krzyczący nazwy miejscowości. Z odnalezieniem busa jadącego w konkretne miejsce raczej nie powinno być problemu.
Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze gdzie jest metro i że nasz hostel znajduje się zaledwie jedną stację stąd. Idziemy na pieszo. Idąc wzdłuż jednej z głównych ulic w pewnym momencie kończy się chodnik… Patrząc, czy można bezpiecznie przejść, dostrzegamy przejeżdżający patrol policji. Policjant klaksonem i ręką daje znak, że nie wolno. 😀 Poszliśmy dalej, w pewnym momencie idąc dość niebezpiecznym fragmentem drogi bez pobocza, aż trafiamy z powrotem na chodnik i po jakimś czasie jesteśmy w hostelu.
Hostel Opera jest prowadzony przez Polsko-Gruzińskie małżeństwo. Zameldowaliśmy się, chwilę odpoczęliśmy i na wieczór wyszliśmy na spotkanie z Gruzinem, który przez internet dał mi kilka wskazówek na temat Gruzji i zgodził się na oprowadzenie po mieście.
Tazo przyszedł z kolegą, który pracuje w firmie zajmującej się turystyką w Gruzji, jest także przewodnikiem. Oprowadził nas po starym mieście. Opowiedział historię kraju i miasta, pokazując ciekawe miejsca w stolicy. Dowiedzieliśmy się wiele i w bardzo profesjonalnym stylu.
Po jakimś czasie zrobiliśmy przerwę i Gruzini zaprowadzili nas do restauracji.Zamówili dla nas dwa dania – Kebabi – „kiełbaski” i chinkali, danie główne.
Chinkali to pierożki – „tobołki” z farszem mięsnym, ostro przyprawionym. W środku znajduje się też „rosołek” z mięsa, który trzeba najpierw wypić. Całość jest bardzo pikantna, a Gruzini dodatkowo, przed zjedzeniem, jeszcze posypują pieprzem. Było tego bardzo dużo… Po jakimś czasie pierożki zostały zabrane i po chwili przyniesione ponownie, tym razem w wersji podsmażonej. Według mnie, smakowały o wiele lepiej i nie były aż tak pikantne.
Po kolacji, chcąc uregulować rachunek, Tazo z kolegą nie pozwolili nam na to, choć usilnie próbowałem ich do tego przekonać. Nie pozostało nam nic innego, niż zaprosić ich do Polski, i przyjąć w podobnym stylu, gdy przyjadą… 😉
Ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta, kończąc wycieczkę w supermarkecie. Wiele rzeczy z Polski(!) i Rosji, również sporo takich, których u nas już się nie spotyka, a były popularne w latach 90 – np. batonik Picnic z firmy Cadbury.
Następnego dnia kontynuowaliśmy zwiedzanie miasta. Trafiliśmy na napisy w języku polskim na ścianach. Jak się później dowiedzieliśmy, język polski był i jest tu w modzie. Znaleźliśmy też kościół, w którym w okresie letnim odbywają się msze w języku polskim. Poinformował nas o tym ksiądz – również po polsku.
Wieczorem mieliśmy umówione spotkanie z Sergim, Gruzinem poznanym w marszrutce. Miał ze sobą obiecane wino. 🙂 Zaprosiliśmy go do siebie, gdzie dołączyło do nas dwóch sympatycznych pracowników hostelu. Było ciekawie, a po winie przeszliśmy na coś mocniejszego… 🙂 Zostaliśmy zaproszeni do jego rodzinnego domu w Surami. Szybka zmiana planów i decyzja – dwa ostatnie dni pobytu w Gruzji przeznaczymy na to miasto.
Ostatni dzień w Tbilisi spędziliśmy będąc w stanie średnim i wychodząc z hostelu dopiero popołudniu. Wiedziałem o polskiej części jednego z cmentarzy w tym mieście. Informacje o nim w internecie są bardzo lakoniczne i trudno je znaleźć. Poniżej zdjęcia, które są ciekawostką przedstawiającą polskie ślady w Gruzji.
Ostatni wieczorny spacer po Tbilisi. Wracamy do hostelu i szykujemy się na następny dzień – wyjazd do Kazbegi.
Gruzja,piękny kraj 🙂 przepiękne zdjęcia – być tam, to wspomnienia na całe życie