W planach moich podróży, Gruzja była już od kilku lat – „na kiedyś, przy okazji” – z powodu odległości i zajęć. Tak się złożyło, że jeden z moich znajomych znalazł tanie loty z Warszawy do Kutaisi. Zdarzyła się okazja. 🙂
Po podzieleniu się kosztami jednego dużego bagażu na cztery osoby, cena biletu wyniosła 301 zł w obie strony. Termin wyprawy dość niezwykły – bo w styczniu – ale dlaczego nie? Okazało się, że zima też była dość niezwykła, ale o tym w dalszych częściach relacji.
Uzbrojeni w niewielki bagaż podręczny i aparat rozpoczynamy naszą podróż. Odprawa na lotnisku w Warszawie odbyła się bezproblemowo. Trzygodzinny lot, spędzony na dyskusjach z kolegą o różnicach między językiem rosyjskim a ukraińskim i nauce podstaw cyrylicy, upłynął bardzo szybko. Język rosyjski okazał się później bardzo przydatny…
Na lotnisku w Kutaisi przywitała nas noc (strefa czasowa +3 godziny do naszego czasu). Nasza 5-osobowa grupa znalazła się na płycie lotniska, przez którą bez zbędnych korytarzy czy autobusów każdy swobodnie przechodził z samolotu do budynku lotniska. A może by tak zrobić sobie pierwsze pamiątkowe zdjęcie na tle samolotu? To nie był najlepszy pomysł. 😀
Wolnym krokiem podszedł do mnie ochroniarz, żądając pokazania ostatnio wykonanego zdjęcia, a resztę grupy odsyłając do budynku lotniska. Ponieważ zdjęcia na płycie nie zdążyłem wykonać, pokazuję fotografię chmur z samolotu – pan nie jest usatysfakcjonowany, poleca usunąć wszystkie pliki i okazać paszport. Paszport przekazuję, zastanawiając się w jakim celu… Po chwili podchodzi drugi ochroniarz, krzycząc coś po gruzińsku do swojego kolegi i pukając się w głowę, a ten, po paru sekundach oddaje mi paszport i odsyła do budynku. Tak wyglądał mój pierwszy, niezbyt miły kontakt z Gruzją… 😉
Na lotnisku przed przejściem przez bramki możliwość wymiany waluty po dobrym kursie. Dalej – bramki i kontrola graniczna. Gruzini ułatwili nam całą procedurę, znosząc wizy i zezwalając na przyjazd tylko z dowodem osobistym, bez paszportu – ale wtedy nie dostajemy fajnej pieczątki 😉 Przejście przez bramkę polegało na przekazaniu miłej pani dokumentu i posłaniu uśmiechu do robionego zdjęcia.
Po stronie ogólnodostępnej lotniska – cała grupa taksówkarzy polujących na turystów, namawiających do skorzystania z ich usług. Mieliśmy już transport – kolega zamawiając nocleg w hostelu w Kutaisi skorzystał też z opcji darmowego przejazdu.
Przyjechano po nas dwoma samochodami – właściciel hostelu, Kote, który mówi po polsku i jego współpracownik Georgi. Szybki podział na osoby palące (1 osoba) i niepalące (cała reszta) wsiedliśmy do aut i opuściliśmy lotnisko, położone ok. 20 kilometrów od miasta.
Już na samym początku zostało zweryfikowane to, co wiedzieliśmy i czego spodziewaliśmy się po Gruzji – na pierwszy ogień poszło nasze przekonanie, że jakoś po angielsku się dogadamy… Niestety 🙂 w aucie -a jechaliśmy z Georgim – chcąc się porozumieć, zmuszony byłem do kolejnej weryfikacji – tym razem swojej znajomości rosyjskiego. Mieszanką polsko-rosyjską powoli dochodziliśmy do porozumienia. W drodze dostrzegliśmy dużo policji, a infrastruktura drogowa – na tyle, na ile dało się to zauważyć nocą – jest o wiele lepsza niż ta na Zachodniej Ukrainie, a spodziewałem się czegoś podobnego lub nawet gorszego.
Kutaisi to drugie pod względem wielkości miasto, z populacją ok. 200 000 mieszkańców. Znajduje się niedaleko Batumi i Tbilisi, więc jest dobrą bazą wypadową, a dzięki połączeniom lotniczym z Katowic i Warszawy coraz częściej odwiedzanym przez Polaków.
Po szybkim obejrzeniu hostelu i zorganizowaniu czegoś do jedzenia i picia (w tym samym budynku jest sklep – drogo!), ustalenie planu na następny dzień i sen. Hostel nie jest zamykany na noc – wszystkie pokoje i drzwi wejściowe są otwarte, a właściciel powiedział, że nie ma takiej potrzeby, by się zamykać – czyżby było tam aż tak bezpiecznie? Po nocy – mroźny i piękny poranek – słońce wschodzi tu dopiero po godzinie 8. Korzystając z tego, że wcześniej się obudziliśmy, a reszta jeszcze spała, razem z kolegą wybraliśmy się na szybki kurs do miasta po coś do jedzenia. Po drodze trafiliśmy na bazar – targowisko i zwiedziliśmy kawałek miasta.
Po raz drugi zaskoczyły nas ceny, które przecież powinny być niższe w takim miejscu. Okazuje się, że niestety w Gruzji jedzenie jest dość drogie – najtańszy był chleb i różne wypieki, których nie brakowało. Po szybkim kursie przez miasto, zrobieniu paru zdjęć i zakupie kilku rzeczy, wróciliśmy do grupy, która już wstała i kończyła śniadanie.
Następny cel – Batumi.
Przygotowani wsiadamy do auta. Zawozi nas Georgi. Czekamy. Czekamy… dość długo. Georgi pytany kiedy ruszamy i co się dzieje, wspomniał coś o drugim samochodzie i że już, za moment jedziemy – kolega ładnie to wtedy podsumował rozwinięciem skrótu GMT – Georgian Maybe Time. Ruszamy.
Po drodze zatrzymujemy się na chwilę przy „herbacianych polach Batumi”…
…i dojeżdżamy do Ogrodu Botanicznego. Wstęp – 6 lari (ok. 12 zł). Położony tuż nad Morzem Czarnym przy… linii kolejowej.
W zimie, miejsce raczej nie warte odwiedzenia. Największa atrakcja ogrodu – mandarynki rosnące tuż za ogrodzeniem, dojrzałe, słodkie!
Weszliśmy jeszcze na punkt widokowy…
…i wróciliśmy z powrotem do auta.
Batumi to trzecie co do wielkości miasto. Dynamicznie rozwijające się z wieloma nowymi budynkami i wieżowcami, z przemysłem stoczniowym i petrochemicznym, ale przede wszystkim – modny kurort, w lecie ściągający wielu bogatych turystów z Rosji i okolicznych krajów.
Pierwszy punkt w mieście do którego zawitaliśmy to restauracja, gdzie próbujemy Adżarskie Chaczapuri – chleb z zagłębieniem w środku, w którym znajduje się ser, usmażone jajko i kawałki masła. Je się to mieszając środek, a potem odrywając kawałek chleba i maczając go w tej masie – i tak do końca.
Zwiedzanie Batumi zaczęliśmy od promenady, idąc w kierunku molo, gdzie obserwowaliśmy piękny zachód słońca, a później skierowaliśmy się w stronę centrum.
Przy jednym z placów znajdowała się piękna choinka z datą 2014 i kiermasz (być może świąteczny – w krajach prawosławnych wigilia jest 6 stycznia, Boże Narodzenie -7 stycznia). Tam, jeden z kolegów został 'zaatakowany’ przez małą cygankę, która dosłownie wczepiła się w niego, mówiąc „Adin lari, pażałsta! Daj wam, Boże, zdarowja” (w wolnej, fonetycznej interpretacji). Tłumacząc na nasze – dziewczynka chciała dwa złote. 😀 Odpuściła sobie po naprawdę długim kawałku drogi.
Kolejnymi mniej lub bardziej zadbanymi ulicami miasta wracamy do Georga, który zabiera nas z powrotem do Kutaisi, gdzie zostajemy się na jeszcze jedną noc, lecz nie rezerwowaną. Musimy zmienić miejsce noclegu, z czym nie ma problemu – kierowca zabiera nas do 'zaprzyjaźnionego hostelu’. Okazuje się, że nowe miejsce jest dość… specyficzne, a przede wszystkim zimne.
Grzejnik elektryczny, włączony chwilę po naszym przyjeździe i postawiony na środku pokoju, w którym czas zatrzymał się na latach 80. „Głęboka Rosja”, zdjęcia lepiej oddadzą ten klimat…
Toaleta i kuchnia z łazienką – w osobnych budynkach, do których przejście, mroźnym wieczorem i rankiem, nie należało do najprzyjemniejszych, plus brak ogrzewania w tych miejscach i ciepła woda z boilera, czyli 'do wyczerpania’, a potem czekanie, aż się ponownie nagrzeje. Cóż – uroki podróżowania 😉
Z Kutaisi wyruszamy o poranku, celem jest Tbilisi, postanawiamy podróżować marszrutką. O tym w drugiej części 🙂