Ostatni poranek w Tbilisi. Żegnamy się z pracownikami hostelu „Opera” i ruszamy metrem w kierunku dworca autobusowego.
Ze znalezieniem odpowiedniej marszrutki ponownie nie było problemu – szybko zostaliśmy wyłowieni z tłumu przez naganiacza, który zaprowadził nas do busa z marszrutem do Kazbegi (lub Stepancmindy, od niedawna funkcjonującej nazwy, lecz marszrutki nadal jeżdżą do Kazbegi). W pojeździe spotykamy grupę Polaków, którzy wysiadają w Gudauri.
Sama trasa była bardzo ciekawa – fragment Gruzińskiej Drogi Wojennej, w najwyższym punkcie wznosi się na 2384 metrów n.p.m.. Droga kilka miesięcy temu została pokryta asfaltem, który co jakiś czas jest uszkadzany przez górskie kamienie i pogodę. Wcześniej była tu szutrowa droga, a bywały dni, kiedy zimą nie było możliwości dostania się do Kazbegi – droga była nieprzejezdna.
Kierowca – uprzejmy i rozmowny – oczywiście w języku rosyjskim 🙂 – dopytuje skąd jesteśmy, gdzie byliśmy i jak długo będziemy. Nie rozumie lub nie chce zrozumieć, że mamy już zarezerwowany nocleg – dzwoni do kogoś, po czym przekazuje nam słuchawkę. Ponownie dziękuję, tłumaczę że mamy już nocleg ale to nadal nie wystarcza – gdy wysiadamy już w Kazbegi na miejscu, zostajemy „zaatakowani” przez owego pana z telefonu 🙂 wciska nam jakiś zeszyt i pyta – umiesz czytać po polsku? Zeszyt, jak się okazuje, to taka księga gości, chwaląca niskie ceny i wyjaśniająca dlaczego akurat w tym miejscu powinniśmy się zatrzymać. Ponownie grzecznie odmawiamy tłumacząc, że może następnym razem – na odchodne otrzymujemy już w niezbyt miłym tonie odpowiedź, że latem nie będzie już miejsc.
Kierowca marszrutki podwozi nas do „hostelu”. W cudzysłowie, bo to po prostu prywatny domek. Witani jesteśmy przez sympatyczną właścicielkę, Maję. Dostajemy dwa pokoje, rozpakowujemy się i wyruszamy w kierunku klasztoru Cminda – Sameba.
Same miasteczko jest niewielkie i nie oferuje nic poza kilkoma restauracjami i sklepami. Jeden wart jest szczególnej uwagi… Sklep Google 🙂 Jest to jednak tylko ciekawostka, w sklepie (spożywczym) nie ma nic specjalnego.Oprócz wymienionych wcześniej miejsc, w miejscowości jest jeszcze pomnik ofiar wojny ojczyźnianej, muzeum gruzińskiego pisarza Aleksandra Kazbegi i poczta, która w czasie naszego pobytu była zamknięta. Miejscowość leży przy granicy z Rosją, stąd wielu tu turystów z tamtych stron i trochę samochodów ciężarowych zmierzających w stronę Władykaukazu. Nad miejscowością góruje graniczna góra Kazbek – pięciotysięcznik.
Z okolic świątyni roztacza się widok na całe miasteczko i okoliczne góry. Świątyni doglądają dwie osoby, które zajmują się głównie sprzedażą pamiątek, zakazywaniem wykonywania zdjęć i pilnowaniem turystek, by nie wchodziły do środka bez spódnic i nakryć głowy. Nie mówią w żadnych obcych językach.
Z gór schodzimy o zachodzie słońca, a do miasteczka docieramy już po zmierzchu. W okolicach hostelu gubimy się i przez jakiś czas krążymy po uliczkach, do czasu spotkania syna właścicielki, który kieruje nas do domu. A w środku czeka na nas obiadokolacja. 🙂 Zdjęcia lepiej oddadzą to, jak wyglądał stół. Poźniej wychodzimy na chwilę na zewnątrz, gdzie próbuję zrobić kilka nocnych zdjęć i ubolewam nad tym, że nie mam ze sobą statywu 😉
Rano nasza grupa się rozdziela – trójka wybiera się w góry, a ja z kolegą zostaję w hostelu – kolega się przeziębił, a mi coś zaszkodziło, ale na szczęście szybko wróciliśmy do zdrowia. Dzień mija nam na rozmowach z właścicielką i zwiedzaniu miasteczka, w którym nic nie ma. Swoją drogą – warto nawiązać dobry kontakt z Mają, można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Gdy opowiedziałem o naszej przygodzie po przyjeździe do Kazbegi, zaśmiała się i powiedziała, że to nie pierwszy raz. Poleciła poczytać o nim w internecie i faktycznie znaleźliśmy (przykładowy wpis: http://www.forum.kaukaz.pl/viewtopic.php?f=3&t=3165 ). Przez cały pobyt mamy piękną, słoneczną pogodę i temperaturę na plusie, również tak wysoko w górach i nawet tam nie ma śniegu, a to przecież początek stycznia. Maja i wszyscy inni Gruzini twierdzą, że pogoda jest niezwykła i nigdy wcześniej tak nie było.
Po 15. ruszamy w drogę powrotną do Tbilisi marszrutką z tym samym kierowcą. W rytmach gruzińskiej muzyki folkowej i rosyjskiego disco słuchami opowieści o niektórych mijanych miejscach. Nie mówiąc już o zawrotnych prędkościach i wyprzedzaniu na górskich, krętych drogach 🙂
Dojeżdżamy na miejsce. Spotykamy się z Sergim i z nim kolejną marszrutką jedziemy do jego rodzinnej miejscowości – Surami.
Przepiękne widoki, aż zazdroszczę. Sama uwielbiam spędzać czas w górach. I wiem, że w Gruzji czułabym się dobrze.